Nawet potwory wiedzą, jak zachować się w kinie podczas seansu i chętnie podzielą się swoją wiedzą z wszystkimi! 😀A skoro już o potworach mowa…Zbliżają się n
Stanisław Janicki to legendarny prezenter TVP i prowadzący (przez 30 lat) programu "W starym kinie". Niedawno zrobiło się o nim głośno za sprawą ślubu z o 24 lata młodszą ukochaną
W starym kinie - JADZIA - 1936Zapraszam na mój blog, choć w innej tematyce http://www.bezrobotnik.comBlog o tym jak oszczędnie żyć i pracować w domu, tema
muzyczny, w starym kinie Film bazuje na sztuce "Nie, nie Nanette". Doris Day gra Nanette bogatą dziedziczkę, która zakłada się ze swoim wujem o 25.000 dolarów, że w ciągu 48 godzin na każde pytanie odpowie "nie". Jeśli wygra będzie mogła zainwestować pieniądze w spektakl na Broadway'u, przygotowywany przez jej ukochanego.
W starym kinie #19: „Dyliżans”. Karol Urbański. 5 marca 2021. Artykuły. Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „ W starym kinie ” omawiamy filmy z
kata kata semoga dilancarkan sampai hari h. Rusza kolejna edycja wieczornych pokazów filmowych nad bydgoskim Balatonem. Już od 8. lipca w każdy piątek mieszkańcy zobaczą francuskie, hiszpańskie, a także amerykańskie projekcje – a wszystko pod gołym niebem. Pomysł na kino plenerowe zrodził się w głowach samych bydgoszczan. Jak wygląda repertuar? Tego dowiesz się z treści naszego artykułu. Kino plenerowe nad Balatonem wzbudziło sensację wśród mieszkańców osiedla Bartodzieje i okolic w zeszłe wakacje. Projekt zrealizowany został dzięki Bydgoskiemu Budżetowi Obywatelskiemu, w którym to mieszkańcy sami zgłaszają swoje propozycje i decydują jak zmieni się nasze miasto. W tym roku bydgoszczanie po raz kolejny postanowili oddać swój głos na kontynuacje wieczornych projekcji filmowych. - Kino plenerowe nad Balatonem odbywa się już po raz drugi - mówi Adam Dziura z Rady Osiedla Bartodzieje, pomysłodawca projektu – Tak jak w zeszłym roku, rozłożony zostanie duży ekran, projektor i nagłośnienie. Mieszkańcom udostępnionych zostanie 100 leżaków, a także teren trawiasty, gdzie znajdzie się miejsce, by obejrzeć film na kocach plażowych ( z doświadczenia wiemy, że wiele osób korzysta właśnie z tej opcji). Wstęp jest oczywiście bezpłatny. Łącznie zaplanowanych jest 7 nagrodzonych na licznych festiwalach filmowych projekcji, głównie produkcji europejskiej. Pierwszy z tytułów – hiszpański thriller pt. „Anioł” startuje w najbliższy piątek. Opowiada on historię 20-letniego seryjnego mordercy z Buenos Aires – Carlosa Robledo Puch’a. Obok mrożącego krew w żyłach kryminału znalazły się również: francusko-belgijska komedia – „Czym chata bogata”, „Twarz anioła”, „Hiszpański temperament”, „Minari” a także francuski dramat - „Klub Jimmiego” i amerykański thriller - „Obraz pożądania”. Wszystkie pokazy rozpoczynają się o godz. 21. Projekcje potrwają do 19 sierpnia. - Zapraszamy nie tylko mieszkańców osiedla Bartodzieje, ale i wszystkich bydgoszczan – dodaje pomysłodawca projektu. - Wspomnę też, że w Starym Fordonie, w okresie wakacyjnym również funkcjonować będzie kino plenerowe, do którego gorąco zapraszam wszystkich mieszkańców. Wszystkie dodatkowe informacje na temat wakacyjnych projekcji nad Balatonem znajdziecie na profilu organizatora w social mediach. Kino plenerowe w Starym Fordonie będzie natomiast czynne od 16. lipca do końca sierpnia w każdą sobotę o na Polu Piknikowym od strony ul. Sabały.
Na początek nieco prywaty: od kiedy pamiętam, urzeczony byłem wszelką formą świadectwa czasów sprzed drugiej wojny światowej. Namiętnie kolekcjonuję archiwalne zdjęcia rodzinnego Elbląga, od młodych lat fascynowała mnie postać i twórczość Chaplina. Uwielbiam dawną modę, architekturę i styl, czy to w kwestii motoryzacji, czy muzyki. Bardzo cenię sobie też właśnie polskie kino przedwojenne. Choć wiele z ówczesnych filmów wymaga dzisiaj rekonstrukcji, ogląda się je z niezwykłą przyjemnością. To świetnie zbudowane produkcje, wspaniale zagrane, urzekające dialogami, muzyką, wreszcie piosenkami, z których wiele zostało szlagierami śpiewanymi do dziś. Gdy oglądamy komedie, to są one autentycznie zabawne, melodramaty nie pozostawiają obojętnym, filmy kostiumowe wzbudzają podziw wykonaniem. Przyjrzyjmy się wybranym pozycjom z okresu międzywojennego. Wybierając poszczególne produkcje, kierowałem się głównie własną sympatią do nich, choć niejednokrotnie pokrywa się to z powszechnym uznaniem ze strony widzów i krytyków. Ada! To nie wypada! (1936)Tytuł to jednocześnie cytat, który wspomniana bohaterka słyszy bardzo często, bo choć jest dziewczyną sympatyczną, to także z wybujałym temperamentem i do ustatkowania się niechętną. Nie raduje to oczywiście jej ojca, któremu marzy się wydanie córki za hrabiego (Aleksander Żabczyński, jeden ze słynnych polskich amantów). Aby nauczyć córkę ogłady, wysyła ją do szkoły dla hrabianek. Tam Ada zachowuje się, co prawda, tak samo jak do tej pory, wykazuje za to talent wokalny, która zachwyca jej nauczyciela muzyki i jednocześnie autora operetek. Film Konrada Toma zachował się niekompletny – choć nie wpływa to na zrozumienie fabuły, to mnóstwo brakujących klatek czy fragmentów daje się we znaki szczególnie w pierwszej połowie filmu. Trzy lata temu poddano go digitalizacji i uzupełniono o brakujące pięć minut (wykorzystując źródła Filmoteki Narodowej), nadal jednak nie odzyskano całości. Całość ogląda się z uśmiechem na ustach, jak zresztą większość tego typu produkcji z tamtego czasu; film oferuje mnóstwo zabawnych dialogów i uroczych występów aktorskich, a także piękną scenę tango w rytmie piosenki Nie kochać w taką noc to grzech, fantastyczny przykład romantyczności obecnej w produkcjach z tamtej epoki (te spojrzenia, te uśmiechy!). Druga słynna piosenka jest oczywiście zatytułowana tak samo, jak cały film. “Gdzie wychowanie, gdzie ogłada”…Czy Lucyna to dziewczyna? (1934)Tytułowa Lucyna to wesoła dziewczyna, świeżo upieczona pani inżynier, oczko w głowie swojego ojca, który nie chce, aby córka pracowała. Lucynka ani myśli siedzieć w domu i wysłuchiwać komplementów adoratorów żądnych posagu, wobec czego opracowuje pewną mistyfikację – przebiera się za mężczyznę i tak zdobywa posadę pomocnika inżyniera Stefana Żarnowskiego. Wkrótce zakochuje się w swoim szefie. Lucynę zagrała Jadwiga Smosarska, wielka gwiazda kina międzywojennego, której popularność rosła już w latach dwudziestych (jej debiut przypadł zresztą na 1920 rok), a o której recenzent Zdzisław Wójtowicz pisał w 1925 roku, że “w jej spojrzeniu zaklęty jest szept pól rodzinnych, sentyment polskiej uczuciowości, garść wielkich wspomnień, wielkich triumfów i wielkich tragedii”. Triumfem jest w tym przypadku jej rola, bo jako Lucyna jest odpowiednio urocza i figlarna, a jako swoje alter ego świetnie oddaje zakłopotanie wynikające z sytuacji i zazdrość o ukochanego. Partneruje jej kolejna legenda tamtej epoki, Eugeniusz Bodo. Razem tworzą świetny duet, a sam film to bardzo pozytywna, zabawna i czarująca historia, udanie wykorzystująca motyw przebieranki i okraszona znakomitą muzyką. Zdecydowanie warto!
Jakie są najlepsze filmy w historii kina? Klasyki filmowe muszą znaleźć się w takich rankingach. Amerykański Instytut Filmowy sporządził, jak co roku, listę najlepszych amerykańskich filmów w historii kina. 100 Zobacz galerię Onet Pierwsze miejsce, już po raz drugi, zajął klasyk Orsona Wellesa "Obywatel Kane", wyprzedzając "Ojca chrzestnego", "Casablankę", "Przeminęło z wiatrem", czy "Wściekłego byka". Są to bez wątpienia najlepsze filmy w historii. Chyba nie ma osoby, która by się z tym nie zgodziła. AFI przygotowało listę po raz 10. Lista, w skład której wchodzą nieśmiertelne klasyki kina, sporządzana w drodze głosowania krytyków filmowych, historyków i znawców kina, uchodzi w świecie przemysłu za jedną z najbardziej prestiżowych. Zobacz całą setkę najlepszych filmów! 1/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Amerykański Instytut Filmowy sporządził, jak co roku, listę najlepszych amerykańskich filmów w historii kina. Pierwsze miejsce, już po raz drugi, zajął klasyk Orsona Wellesa "Obywatel Kane", wyprzedzając "Ojca chrzestnego", "Casablankę", "Przeminęło z wiatrem", czy "Wściekłego byka". AFI przygotowało listę po raz 10. Sporządzana w drodze głosowania krytyków filmowych, historyków i znawców kina, uchodzi w świecie przemysłu za jedną z najbardziej prestiżowych. 2/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 2. - "Ojciec chrzestny" 3/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 3. - "Casablanca" 4/100 Zupełnie odmienieni Onet Robert De Niro Robert De Niro w filmie "Wściekły byk". Do tej roli aktor musił przytyć prawie 30 kilogramów. Jego poświęcenie zostało nagrodzone statuetką Oscara. 5/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 5. - "Deszczowa piosenka" 6/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 6. - "Przeminęło z wiatrem" 7/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 7. - "Lawrence z Arabii" 8/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 8. - "Lista Schindlera" 9/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 9. - "Zawrót głowy" 10/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 10. - "Czarnoksiężnik z krainy Oz" 11/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 11. - "Światła wielkiego miasta" 12/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 12. - "Poszukiwacze" 13/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 13. - "Gwiezdne wojny" 14/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 14. - "Psychoza" 15/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 15. - "2001: Odyseja kosmiczna" 16/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 16. - "Bulwar Zachodzącego Słońca" 17/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 17. - "Absolwent" 18/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 18. - "Generał" 19/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 19. - "Na nabrzeżach" 20/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 20. - "To wspaniałe życie" 21/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 21. - "Chinatown" 22/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 22. - "Pół żartem, pół serio" 23/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 23. - "Grona gniewu" 24/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 24. - " 25/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 25. - "Zabić drozda" 26/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 26. - "Pan Smith jedzie do Waszyngtonu" 27/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 27. - "W samo południe" 28/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 28. - "Wszystko o Ewie" 29/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 29. - "Podwójne ubezpieczenie" 30/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 30. - "Czas Apokalipsy" 31/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 31. - "Sokół maltański" 32/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 32. - "Ojciec chrzestny II" 33/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 33. - "Lot nad kukułczym gniazdem" 34/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 34. - "Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków" 35/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 35. - "Annie Hall" 36/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 36. - "Most na rzece Kwai" 37/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 37. - "Najlepsze lata naszego życia" 38/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 38. - "Skarb Sierra Madre" 39/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 39. - "Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę" 40/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 40. - "Dźwięki muzyki" 41/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 41. - "King Kong" 42/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 42. - "Bonnie i Clyde" 43/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 43. - "Nocny kowboj" 44/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 44. - "Filadelfijska opowieść" 45/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 45. - "Shane" 46/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 46. - "Ich noce" 47/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 47. - "Tramwaj zwany pożądaniem" 48/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 48. - "Okno na podwórze" 49/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 49. - "Nietolerancja" 50/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 50. - "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia" 51/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 51. - "West Side Story" 52/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 52. - "Taksówkarz" 53/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 53. - "Łowca jeleni" 54/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 54. - " 55/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 55. - "Północ - północny zachód" 56/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 56. - "Szczęki" 57/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 57. - "Rocky" 58/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 58. - "Gorączka złota" 59/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 59. - "Nashville" 60/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 60. - "Kacza zupa" 61/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 61. - "Podróże Sullivana" 62/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 62. - "Amerykańskie graffiti" 63/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 63. - "Kabaret" 64/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 64. - "Sieć" 65/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 65. - "Afrykańska królowa" 66/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 66. - "Indiana Jones: Poszukiwacze zaginionej arki" 67/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 67. - "Kto się boi Virginii Woolf?" 68/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 68. - "Bez przebaczenia" 69/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 69. - "Tootsie" 70/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 70. - "Mechaniczna pomarańcza" 71/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 71. - "Szeregowiec Ryan" 72/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 72. - "Skazani na Shawshank" 73/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 73. - "Butch Cassidy i Sundance Kid" 74/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 74. - "Milczenie owiec" 75/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 75. - "W upalną noc" 76/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 76. - "Forrest Gump" 77/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 77. - "Wszyscy ludzie prezydenta" 78/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 78. - "Dzisiejsze czasy" 79/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 79. - "Dzika banda" 80/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 80. - "Apartament" 81/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 81. - "Spartakus" 82/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 82. - "Sunrise" 83/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 83. - "Titanic" 84/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 84. - "Swobodny jeździec" 85/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 85. - "Noc w operze" 86/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 86. - "Pluton" 87/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 87. - "Dwunastu gniewnych ludzi" 88/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 88. - "Drapieżne maleństwo" 89/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 89. - "Szósty zmysł" 90/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 90. - "Lekkoduch" 91/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 91. - "Wybór Zofii" 92/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 92. - "Chłopcy z ferajny" 93/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 93. - "Francuski łącznik" 94/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 94. - "Pulp Fiction" 95/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 95. - "Ostatni seans filmowy" 96/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 96. - "Rób, co należy" 97/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 97. - "Łowca androidów" 98/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 98. - "Yankee Doodle Dandy" 99/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 99. - "Toy Story" 100/100 Najlepsze filmy w historii kina Onet Miejsce 100. - "Ben-Hur" Data utworzenia: 26 czerwca 2007 00:30 To również Cię zainteresuje Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Znajdziecie je tutaj.
Kino amerykańskie kontra kino francuskie Początki kina to czas eksperymentów i nauki w oparciu o błędy poprzedników. Pierwszy kinematograf powstał we Francji w 1895 roku i to tę datę uważa się za początek kinematografii. Spekuluje się, że powstała ona już cztery lata wcześniej w Ameryce, ale w tajemnicy. Skonstruowanie pierwszego kinematografu, wówczas funkcjonującego pod nazwą "kinetoskop", przypisuje się Thomasowi Edisonowi i przypada na rok 1891. Ukrywanie swoich pomysłów w obawie przed plagiatem sprawiło jednak, że pomysł Edisona nie ujrzał światła dziennego, a tytuł ojców kina otrzymali francuscy bracia Lumière. Po I wojnie światowej losy się odwróciły i przemysł filmowy przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Kino amerykańskie: kino nowych gatunków Początkowo Amerykanie wzorowali się na kinie francuskim, ale kiedy dopadł je twórczy kryzys, zaczęli eksperymentować z montażem i nowymi gatunkami. Stworzyli film sensacyjny, western, melodramat, a potem zobaczyli, że film może mieć kolejne części, dając tym samym życie serialom. Za sukcesem amerykańskiej kinematografii stoją przede wszystkim Griffith, który zmodernizował dotychczasowe techniki filmowania i był współzałożycielem jednej z pierwszych wytwórni filmowych, a także jego asystent Mack Sennett, który przyczynił się do powstania komedii. To on odkrył Charlesa Chaplina, najpopularniejszego komika wszech czasów. Do Ameryki tłumnie zaczęli przenosić się niezależni producenci, ponieważ widzieli tam większe możliwości i perspektywy. Punktem docelowym stało się Hollywood. Wybrane ze względu na dobre warunki do kręcenia, naturalne światło i mało opadów. Ważną rolę odegrały też banki, które odkryły, że opłaca się inwestować w kino i zaczęły dofinansowywać produkcje. Kino amerykańskie po II wojnie światowej Kino amerykańskie było coraz odważniejsze obyczajowo. Na ekranie pojawiły się zdrady małżeńskie, nagość, porwania, narkotyki i przemoc. Prężnie rozwijały się tzw. superprodukcje, filmy tworzone na wielką skalę, z wielkim budżetem, ogromną ilością statystów i bogatą scenografią. Po okresie wojennym pojawiły się też filmy taneczne, przygodowe i gangsterskie. Kino amerykańskie: Film noir Nazywany też "filmem czarnym". Jego największa popularność przypada na lata 40. Film noir wywodzi się z kina gangsterskiego i kryminalnego. Charakteryzuje go specyficzna technika i styl kręcenia, a także fabuła. Oryginalnie powinien być czarno-biały, a barwy w nim mroczne i mocno skontrastowane. Jeżeli chodzi o akcję, najczęściej jest on bardzo realistyczny, brutalny i pozbawiony happy endów. Najważniejszymi w historii tego gatunku są filmy "Sokół maltański" oraz "Podwójne ubezpieczenie", a najpopularniejszym aktorem, Humphrey Bogart. Kino amerykańskie: nowojorska szkoła filmowa Na przełomie lat 50. i 60. w Ameryce pojawił się odpowiednik francuskiej Nowej Fali, nowojorska szkoła filmowa. Był to ruch odnowy w amerykańskim kinie. Szkoła ta zrzeszała twórców, którzy buntowali się przeciwko wielkim hollywoodzkim produkcjom i woleli tworzyć autorskie kino niezależne. Były to filmy głównie dokumentalne i poruszały najczęściej problemy społeczne takie jak rasizm, narkomania czy przemoc. Kino amerykańskie dziś Do najwybitniejszych amerykańskich reżyserów ze względu na tworzenie w Stanach Zjednoczonych można zaliczyć takie nazwiska jak: Alfred Hitchcock, Francis Ford Coppola, Steven Spielberg, bracia Joel i Ethan Coen, Stanley Kubrick, Quentin Tarantino, Martin Scorsese, Woody Allen, David Lynch, Jim Jarmusch czy Wes Anderson. Najlepsze filmy w historii kina amerykańskiego: "Przeminęło z wiatrem" (1939) Klasyka amerykańskiego melodramatu. Opowiada o losach młodej, zamożnej Scarlett O'Hary. Kobieta musi stawić czoła realiom wojny secesyjnej, która zmusza ją do porzucenia dotychczasowych wygód. W tle rozgrywa się historia wielkiej miłości Scarlett i Rhetta Butlera. Film w reżyserii Victora Fleminga został nagrodzony aż ośmioma Oscarami. "Przeminęło z wiatrem" "Obywatel Kane" (1941) Filmowy debiut Orsona Wellesa, który był jednocześnie reżyserem i odtwórcą głównej roli. Miał wtedy zaledwie 25 lat. W filmie, w formie retrospekcji przedstawiona jest historia milionera i magnata prasowego Charlesa Fostera Kane’a. Po jego śmierci jeden z reporterów stara się rozwikłać wypowiedziane przez niego na łożu śmierci, słowo: różyczka. Film nie spotkał się wówczas z sympatią widzów, lecz dziś uważany jest za niekwestionowane filmowe arcydzieło. Foto: Materiały prasowe "Obywatel Kane" "Bulwar Zachodzącego Słońca" (1950) To historia nieszczęśliwej gwiazdy kina niemego, której kariera dobiegła końca. Główna bohaterka, Norma Desmond, jest tak zakochana w sobie, że nie dostrzega nic oprócz swojej osoby. Pewnego dnia spotyka młodego scenarzystę, któremu zleca napisanie scenariusza do filmu mającego być jej największym sukcesem. W głównej roli genialna Gloria Swanson, która w rzeczywistości faktycznie była jedną z najwybitniejszych aktorek kina niemego. Film wyreżyserował Billy Wilder. Foto: Materiały prasowe "Bulwar Zachodzącego Słońca" "Śniadanie u Tiffany'ego" (1961) Film jest ekranizacją opowiadania amerykańskiego pisarza Trumana Capote'a o tym samym tytule. Fabuła przenosi widzów do świata bogatych nowojorczyków. To komedia romantyczna, która opowiada o młodej, pięknej dziewczynie imieniem Holly żyjącej na koszt swoich bogatych adoratorów. Pewnego dnia zakochuje się w niej pisarz, Paul Varjak. Film wyreżyserowany przez Blake'a Edwardsa przeszedł do historii, podobnie jak kreacja Audrey Hepburn, która stała się ikoną lat 60. Kultową dziś muzykę do filmu stworzył Henry Mancini, który dostał dwa Oscary, za najlepszą muzykę do filmu i najlepszą piosenkę w roku 1962. Foto: Materiały prasowe "Śniadanie u Tiffany'ego" Trylogia "Ojciec chrzestny" (1972, 1974,1990) To jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych filmów gangsterskich, jakie kiedykolwiek powstały. Historia tej nowojorskiej mafijnej rodziny jest znana i uwielbiana na całym świecie. Scenariusz powstał na podstawie książki Mario Puzo o tym samym tytule, która była, podobnie jak później film, książkowym bestsellerem. Rodzinę Corleone poznajemy od momentu, kiedy rządzi nią ojciec, Vito Corleone (w tej roli Marlon Brando). W kolejnych dwóch częściach „Ojca chrzestnego” obserwujemy, jak w roli mafijnego bossa sprawdza się jego syn, Michael Corleone, grany przez Ala Pacino. Pierwsza część została nagrodzona trzema Oscarami, a druga sześcioma. Trzecia była nominowana aż do siedmiu. Reżyserem jest Francis Ford Coppola. W głównych rolach w trylogii występują - oprócz Brando i Pacino - Diane Keaton, Robert De Niro czy Andy Garcia. Foto: Materiały prasowe "Ojciec chrzestny" "Lot nad kukułczym gniazdem" (1975) To historia cwanego złodziejaszka i chuligana, który chcąc uniknąć więzienia, udaje niepoczytalność. W efekcie trafia do szpitala psychiatrycznego. Po pewnym czasie okazuje się, że ma tam zostać o wiele dłużej niż zakładał. Główny bohater, grany brawurowo przez Jacka Nicholsona, postanawia zorganizować z innymi pacjentami grupową ucieczkę ze szpitala. W filmie oprócz Nicholsona występują Louise Fletcher, Danny DeVito czy Christopher Lloyd. Film został nagrodzony aż pięcioma Oscarami, w tym za najlepszy film, scenariusz i role aktorów pierwszoplanowych. Za kamerą stał Miloš Forman. Foto: Materiały prasowe "Lot nad kukułczym gniazdem" "Skazani na Shawshank" (1994) Dramat w reżyserii Franka Darabonta. W rolach głównych Tim Robbins i Morgan Freeman. Film jest adaptacją opowiadania amerykańskiego pisarza Stephena Kinga. Główny bohater, Andy Dufresne, to bankier, który zostaje niesłusznie oskarżony o morderstwo swojej żony i jej kochanka, za co zostaje skazany na dożywocie w więzieniu Shawshank. Tam styka się z brutalnym więziennym światem. Foto: Materiały prasowe "Skazani na Shawshank" "Pulp Fiction" (1994) Klasyka amerykańskiego kina stworzona przez jednego z najbardziej charakterystycznych reżyserów w historii, Quentina Tarantino. Dwóch mężczyzn w garniturach z pistoletami w ręku czy Mia Wallace i Vincent Vega tańczący twista do utworu "You Never Can Tell" Chucka Berry’ego- te dwie sceny na zawsze zapisały się w historii kina. "Pulp Fiction" składa się z czterech równolegle rozgrywających się historii. Śledzimy losy płatnych morderców, żony gangstera, boksera i jego dziewczyny i pary napadającej na restauracje. Film był nagrodzony Oscarem za najlepszy scenariusz. W głównych rolach występują John Travolta, Samuel L. Jackson, Uma Thurman i Bruce Willis. Foto: Materiały prasowe "Pulp Fiction" "American Beauty" (1999) Dramat obyczajowy w reżyserii Sama Mendesa. Widzowie poznają historię Lestera Burnhama, pracownika agencji reklamowej, który przechodzi kryzys wieku średniego. Do tego dochodzą problemy z irytującą żoną pracoholiczką i córką, która uważa go za nieudacznika. Pewnego dnia główny bohater zakochuje się w młodej koleżance swojej córki i postanawia dla niej odmienić swoje nudne życie. W postać Lestera Burnhama wciela się Kevin Spacey. Film nagrodzono pięcioma Oscarami, a nagie ciało kobiety obsypane różami stało się kolejnym ikonicznym kinowym obrazem. Foto: Materiały prasowe "American Beauty" "Forrest Gump" (1994) Akcja filmu zaczyna się i kończy na ławce, a tak naprawdę ani na chwilę na niej nie zostajemy. Widz podróżuje wraz z Forrestem Gumpem, granym przez Toma Hanksa, po jego wspomnieniach z bardzo bujnego i burzliwego życia. To historia chłopca, który rodzi się z paraliżem nóg i lekkim autyzmem, ale dzięki swojej determinacji i ciężkiej pracy staje się milionerem i udowadnia wszystkim, że nie ma rzeczy niemożliwych. Naturalna i bardzo wzruszająca realizacja amerykańskiego snu. Film Roberta Zemeckisa nagrodzony został sześcioma Oscarami. Foto: Materiały prasowe "Forrest Gump"
„W starym kinie” Stanisława JanickiegoRozmowę poprowadził Andrzej Pacuła Czy to rzeczywiście prawda, jak Pan to w różnych wywiadach opowiada, że kiedy zaczynał Pan pracę w programie „W starym kinie” nie miał Pan bladego pojęcia o przedwojennej polskiej kinematografii, cytuję: „nie odróżniał Barszczewskiej od Smosarskiej”? Rzeczywiście tak było, ale zaraz wytłumaczę dlaczego. Otóż po okresie stalinowskim nadszedł czas łapczywego nadrabiania filmowych zaległości. Dostępny stał się świat, o którym wcześniej tylko słyszeliśmy. Siedziało się wtedy w kinie od rana do nocy. Interesował mnie neorealizm włoski Zavattini, Rossellini, de Sica, francuska nowa fala z Jean-Luc Godardem, Francois Truffaut i inni wielcy mistrzowie współczesnego kina: Fellini, Antonioni, Bergman. Na tym tle przedwojenne polskie kino wypadało raczej blado. Wiec to pierwszy powód. A i sama telewizja niespecjalnie mnie uwodziła. Zanim do niej wszedłem na dłużej, współpracowałem głównie z Polskim Radiem. Pamiętam, jak jeszcze podczas studiów profesor Jerzy Toeplitz pokazał nam pierwsze eksperymentalne studio telewizyjne w Warszawie urządzone w jakimś mieszkaniu w starej kamienicy na Powiślu: dwa pokoje oddzielone od siebie wielką szybą. W jednym pokoju mieściła się „reżyserka”, a w drugim „studio”, gdzie siedział spiker i coś czytał z kartki. Nie było w tym żadnej magii. Zresztą nawet dziś, po tylu latach pracy przed kamerą, muszę powiedzieć, że istnienie telewizji tylko raz zrobiło na mnie wrażenie – kiedy oglądałem transmisję z lądowania człowieka na Księżycu. W teczkach archiwalnych znalazłem programy przedwojennych i powojennych filmów. Z jakąż klasą były drukowane rotograwiurowo i jakie imponujące nakłady – czterdzieści tysięcy egzemplarzy. To Pana kolekcja? Teraz moja, ale ten zbiór zawdzięczam telewidzom. Tu widać, po notatkach na marginesie, podkreśleniach, jak z niektórymi programami pracowałem. Te zakreślone fragmenty cytowałem w Starym kinie. A tu fotosy. Dostawałem czasami kilkadziesiąt listów tygodniowo, a w nich – nierzadko – zdjęcia, programy i wycinki prasowe dotyczące filmów przedwojennych. Oto pocztówka z Rudolfem Valentino, wydana przez kino Fenomen w Kielcach z podpisem: „Wybrani przez bogów umierają młodo”. Tu program filmu Prokurator Alicja Horn, a tam pocztówka z wizerunkiem Smosarskiej. Niektóre w kilku egzemplarzach, dlaczego? Telewidzowie czasem nadsyłali je równolegle, a ja niczego nie wyrzucałem i nie wyrzucam. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008)Stanisław Janicki w otoczeniu realizatorów programu „W starym kinie”: (od lewej) Halina Goszczyńska, Jan Bielawski, Ryszard Radwański, Elżbieta Stefanowicz (2 poł. lat 70.) Proszę spojrzeć na to zdjęcie. To chyba cała ekipa realizatorów Starego Kina. Pan mówi – Starego kina, ja zresztą też, tak wygodniej, ale rozumiem, że chodzi Panu o program „W starym kinie” (śmiech). Tak na tym zdjęciu jest cała ekipa. U góry po lewej Jan Burek, pierwszy reżyser, potem przyjął nazwisko Bielawski. Miał nadzór nad realizacją telewizyjną, montażem, uruchamianiem telekina i tak dalej. Niżej, po prawej, Ela Stefanowicz, kierowniczka produkcji, to sympatyczna, spokojna, zrównoważona – idealny kierownik produkcji w telewizji. Kojąco na nas wpływała. No i najważniejsza po programie kładła na stoliku umowę, którą podpisywałem wynagrodzenie za scenariusz i prowadzenie. A po lewej Hania Goszczyńska – absolutnie współtwórczyni Starego kina. Znaliśmy się od czasów studenckich. Po studiach Hania zaczęła pracować w telewizji i widywaliśmy się tylko od czasu do czasu. Pewnego razu zadzwoniła do mnie, że katastrofa, dziennikarz prowadzący program o filmie się rozchorował. Szuka zastępstwa. Program idzie na żywo… Rok 1967. Dlaczego zadzwoniła do Pana? Czy Pan już wcześniej pojawiał się w telewizji? W telewizji nie, tylko w radiu. Od kilka lat współpracowałem z redakcją programów na zagranicę i robiłem audycje kulturalne w języku niemieckim, o czym już mówiliśmy. Czyli pani Goszczyńska intuicyjnie wyczuła Pana możliwości telewizyjne? To była chyba rozpaczliwa próba znalezienia zastępstwa, ale wiedziała oczywiście, że dość dobrze mówię po polsku (śmiech). No, ale to jednak był program na żywo, musiała wierzyć w Pana możliwości, że tak zaryzykowała, skoro Pan wcześniej nie był na antenie telewizyjnej tylko radiowej? Nie wiem, co nią kierowało. Plansza ze zwiastuna programu „W starym kinie”Pomysł i realizacja Ryszard Radwański A jak Pan zareagował na tę propozycję? Z lekkim przerażeniem. Ale jak kobieta mnie prosi i to jeszcze bliska koleżanka, to się nie odmawia. I zrobiłem najpierw trzy programy w zastępstwie, czyli rozmowy z polskimi reżyserami. Ze Stanisławem Różewiczem poszło dobrze, z Jerzym Passendorferem także, znaliśmy się już trochę, a trzeci program katastrofa. Moja pierwsza wpadka. Miała to być rozmowa z Kawalerowiczem ale niemal w ostatniej chwili okazało się, że ma wyjazd zagraniczny. Nie przyjdzie. Program „na żywo”, fragmenty jego filmów przygotowane w telekinie, kto może go zastąpić? Lucyna Winnicka? Zadzwoniłem do niej i zgodziła się, ale tylko na rozmowę telefoniczną, bo ze względu na pewne problemy neurologiczne trafiła akurat do szpitala. Umówiliśmy się więc, że zadzwonię o określonej godzinie i centrala połączy mnie z jej oddziałem, którego nazwy miałem nie wymieniać, tylko podać numer wewnętrzny. Przypomnę, że program szedł „na żywo”. Jestem na antenie, obok mnie pusty fotel gościa, tłumaczę jego nieobecność i zapowiadam rozmowę telefoniczną z Panią Winnicką. Wykręcam numer i tu zaczął się koszmar: pi, pi, pi, zajęte. Wykręcam drugi raz, to samo. Coś tłumaczę telewidzom, ale wpadam w Panikę. Kiedy wreszcie odezwała się centrala, byłem tak zdenerwowany, że zapomniałem o ustaleniach, że mam poprosić tylko numer wewnętrzny, i wypaliłem: „poproszę z oddziałem neurologicznym”. No i gruchnęła po Warszawie wieść, że Winnicka jest w Tworkach. Miała o to do mnie pretensje dość długo. Niewielu ludzi wtedy odróżniało neurologię od ale skończyło się zastępstwo i cykl rozmów z reżyserami i myślałem, że do telewizji już nie wrócę. Ale po kilku dniach dzwoni Hania: program się spodobał, proponują nam kontynuację – godzinny program o starych filmach. Czy się zgadzam? Zgodziłem się bez wahania. I wtedy, w czasie rozmów z Hanią, zrodziła się formuła programu. Hania wymyśliła nazwę „W starym kinie”, a koncepcję ustaliliśmy banalną, choć niełatwą w realizacji – uczyć bawiąc, bawiąc uczyć. Oprawę plastyczną, także czołówkę, tę animację z panem z laseczką, z melodią Szpilmana – żartowano, że to jest mój portret – wymyślił i zrealizował Ryszard Radwański, scenograf programu. Na zdjęciu stoi obok Janka Burka. Pierwszy program nazywał się „Nie tylko Trędowata”. Nie tylko? Tak. Od pierwszego programu chcieliśmy widzom uświadamiać, że kino przedwojenne to nie tylko nurt popularny, który rzecz jasna dominował, ale również nurt ambitniejszy, zwłaszcza w końcówce lat 30. A potem, w ciągu tych trzydziestu dwóch lat metrykalnie Stare kino wciąż się przesuwało. Kiedy zaczynałem, starym kinem były filmy nieme i w ogóle przedwojenne, w latach 70. filmy z lat 40. i tak się ta granica przesuwała, ale nie wyszedłem poza cezurę lat 80. Dość szybko i odzew, z jakim program się spotkał, i listy od telewidzów uświadomiły mi, że czynię coś pożytecznego, że popularyzuję nie tylko filmy leżące na dnie zapomnianego na strychu kufra, ale też upowszechniam pewien stosunek do kina, mając umiejętność opowiadania o nim inaczej niż to było przyjęte. I tak jest do dziś, czego dowody mam na spotkaniach filmowych z publicznością. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) Ile kamer Pana „zdejmowało”? W zasadzie dwie; były dwa plany: zbliżenie lub amerykański. W czasie, gdy program szedł „na żywo” były jeszcze dwie kamery, które pokazywały zdjęcia ilustrujące moje opowieści. Zdjęcia były ustawione na stojaku i ktoś z obsługi je przewracał. Program szedł „na żywo” od roku 1971 – to była twarda szkoła. Te straszne jupitery filmowe, przez które musiałem założyć czarne okulary i które wytwarzały w studiu tropik pustynny, pot lał się ze mnie strumieniami. A samo przygotowanie programu? Jak to przebiegało? Dzisiaj biorę płytkę DVD, oglądam film, wybieram czas, tak zwany time kod i koniec. A wtedy godzinami przesiadywałem w montażowni, przeglądając taśmy filmowe, z bardzo zresztą sympatycznymi montażystkami. Było w tym jednak coś niezwykłego, kiedy ta czarna taśma się przesuwała, kiedy wybierałem jakąś scenę, to czułem się trochę tak, jakbym żywych ludzi wybierał. To zupełnie inne uczucie niż teraz, przy tym co prawda ułatwiającym wszystko sprzęcie elektronicznym, ale czegoś w tym brak… Jednym z Pana znaków firmowych, wylansowanym przez program „W starym kinie” jest głos. Szczególna artykulacja, nienaganna dykcja, niski, wręcz zmysłowy ton i słynne „er”. Posiadająca podobną właściwość w głosie Ewa Wnukowa, śpiewa w Piwnicy pod Baranami piosenkę o „erotycznie brzmiącym er”, co jest „zabawką dla wyższych sfer”. Czy ten głos Pan dziedziczy po kimś w rodzinie? Nie. To mój własny wynalazek (śmiech). Nie ma nikogo w rodzinie, kto by tak mówił. Wybryk natury. A czy już w młodości odczuł Pan wartość tego głosu? Pracował Pan nad nim, ćwiczył dykcję, modulację? Odkrył wartość głosu? Dobre sobie. Pan wie, jak byłem z tego powodu prześladowany w szkole podstawowej? Przedrzeźniali mnie nieustannie. Do takiej desperacji mnie doprowadzili, że rozpytywałem, jak się można tego pozbyć. Któryś z kolegów mi wmówił, że trzeba w osobliwy sposób pić zimną wodę, z takim gulgotaniem. Próbowałem i nic. Wtedy inny kolega złośliwie mi doradził, żebym na mrozie, a zimy były wówczas prawdziwe, w największy mróz przytknął język do klamki zewnętrznej od drzwi, to mi zaraz przejdzie. Dobre sobie. Pewnie bym tam stał do dzisiaj… (śmiech). Ten mój zdefektowany i rozpoznawalny głos nie pozwala mi na anonimowość, nie pozwala mi się schować nawet, gdy czasem chciałbym. Program o Sergiuszu Eisensteinie nadawany na żywo ze studia w Pałacu Kultury (1968)Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) No i teraz Pana postać, którą zobaczyliśmy w roku 1967 na ekranach naszych Lazurytów, Korali, Szmaragdów i Neptunów: posągowy, chudy, czarne okulary, nienaganna marynarka, stonowany krawat, ani jednego zbytecznego gestu, lekki ruch palców, czasem całej ręki. Dziesięć lat miałem tę samą marynarkę, a w całym okresie Starego kina – dwie. Drugą, granatową, uszyłem sobie u krawca z Teatru Wielkiego. Krawaty rzeczywiście były stonowane, w pasy, nigdy wzorzyste. Czy to był Pana strój cywilny, czy z garderoby telewizyjnej? To był mój strój cywilny i na początku zresztą dość skromny. Ja bym w życiu nie założył kostiumu. Raz jeden, jak zaproponowali mi, żebym z panią Lidią Wysocką poprowadził sylwestrowy wieczór telewizyjny, założyłem smoking. I ładnie na Panu leżał? Wbrew Pana złośliwej sugestii (śmiech), nie tylko ładnie leżał, ale jak ulał… Jeszcze makijaż i włosy. Jak to się zmieniało? Czy włosy Pan farbował? Nigdy. Ale był z nimi inny problem. W latach siedemdziesiątych nosiłem długie włosy, których wszechwładny prezes Szczepański, zwany „krwawym Maciusiem”, na antenie nie tolerował. Więc przed każdym nagraniem Hania Goszczyńska mi je zaczesywała „na gładko” i upinała spinkami. Prezes nic nie zauważył. Nie mogłem tylko za bardzo głową ruszać, no ale to akurat nie było w moim makijaż? W pierwszym okresie tylko mnie pudrowali, żebym nie świecił, potem, z upływem lat, dodawali więcej… Pan Szczepański miał jeszcze jedną idiosynkrazję, która i mnie dotyczyła. Z nieznanych mi do dziś powodów nie znosił Toli Mankiewiczówny, jednej z najpopularniejszych przedwojennych aktorek, piosenkarek, śpiewaczek operowych i operetkowych. I jak sobie z tym radziliśmy? Wiedzieliśmy, kiedy prezes nad prezesami wyjeżdża za granicę lub na dłuższy urlop, który zwykle spędzał na jachcie, a tam – o czym było wiadomo – nie miał w programie oglądania krajowej telewizji. No i wtedy włączałem do Starego kina filmy z udziałem Mankiewiczówny. Kadr z filmuGdy królowały gwiazdy (1975) A korzystał Pan z usług chirurga upiększającego? Nigdy w życiu. Kto Pana wymyślił, kto tak ustawił w kadrze? Nikt tego nie wymyślał. Czy tę statyczną pozycję przyjmował Pan na długo przez rozpoczęciem programu, ćwiczył się w tym znieruchomieniu? Niczego czego nie ćwiczyłem (śmiech). Pan sobie pokpiwa. Jedyna rzecz, która mnie denerwowała, to charakteryzacja. Była robiona na miejscu, w studio siedziałem na swoim krześle, a Pani mnie pacykowała. Czyli od pierwszego programu Pan usiadł przed kamerą i zastygł? Tak. I tak samo siedziałem do niedawna w Kino Polska (luty, 2018). Siadałem tak, jakbym siedział u Pana w domu przy stole, przy herbatce. .. Zna Pan już tę opowieść… W 1967 roku miał Pan tę świadomość? Podświadomość. Zjawiłem się w studiu, przybrałem tę pozycję, wiedziałem, gdzie jest kamera i zacząłem mówić. I jeszcze wiedziałem, że powinienem się zachować przyzwoicie (śmiech). A czarne okulary to nie była kreacja? Nie, nie była. To była ochrona oczu przed bardzo ostrym światłem. Kadr z filmuGdy królowały gwiazdy (1975) Karykaturzyści pewnie narzekali na te okulary, bo one dominują, prawie Pana zasłaniają? Przeciwnie, bardzo im to ułatwiało życie. Wysokie czoło, długi nos, wystający podbródek – pole do popisu. Mam kilka fantastycznych karykatur, jedną nawet zrobił mi rosyjski reżyser filmowy, nie pamiętam nazwiska. Mieliśmy gdzieś spotkanie z delegacją filmowców radzieckich i po zakończeniu podszedł do mnie i z uśmiechem wręczył mi kartkę z karykaturą. Nie sądzę, żeby znał mój program, po prostu zobaczył dziwną twarz i ją narysował. Ale gdzieś się ten rysunek zawieruszył. Na co dzień też Pan używa ciemnych okularów? Nie, tylko w studiu. Wolałbym jednak, żeby mnie kojarzono nie tylko przez ciemne okulary. Mam jeszcze kilka innych cech. Był taki czas, że w zależności od epoki, zarzucano mi, iż kopiuję Zbyszka Cybulskiego, potem dyktatora Pinocheta, a na koniec generała Jaruzelskiego (śmiech). Na początku programu, koniec lat 60. były fatalne, filmowe reflektory, przeraźliwie oślepiały, w studiu był upał, ale potem światła się poprawiły. Nie oślepiały i nie pociły. No i, przepraszam, że Pana łapię za słowo, ale jak Pan zaczynał swój program w Kino Polska (2004), to zapytał Pan właścicieli – jakie okulary ma Pan mieć na wizji: jasne czy ciemne? I oni orzekli – ciemne. I teraz mam pytanie. Pozwoli Pan, że zacznę od Mcluhana… Pozwalam. Od Mcluhana, który przewidział, że media informacyjne same staną się informacją, przekaźnik sam w sobie stanie się przekazem. I w Pana przypadku to się stało. Pan stał się przekazem kultury filmowej, kimś rodzaju arbiter elegantiarum. Zanim Pana poznałem, podejrzewałem, że to kreacja, właściwie autokreacja. Ale teraz, po tylu miesiącach rozmów, mieszkania pod wspólnym dachem, mam wrażenie, że jest taki sam na wizji, jak w „realności”, że Pan nie wymyślił tego Pana w czarnych okularach, tej swojej postaci telewizyjnej, Pan nią był i – na swój sposób – nadal jest. Jest? Tak, Pan nią jest. Może ma Pan rację, patrząc od strony telewidza. Ale z mojej strony to było naturalne. To było we mnie, ja niczego w moim bycie telewizyjnym nie wymyślałem. Nic tam nie było robione sztucznie. Źródło zdjęcia: A ten kandelabr, ten stolik, ta kurtyna? To scenograf, Rysio Radwański. On miał duży wkład do programu. Ale po kilku latach i jemu, i mnie zależało na tym, żeby zmienić ten schemat, tę statyczną sytuację studyjną. I zmienialiśmy, a on żartował, że wreszcie ma co robić jako scenograf. Raz, kiedy robiłem program o horrorach, to on stał za mną, podświetlony za białym płótnem, z toporem wzniesionym do ciosu. Jak sylwetka w teatrze cieni. To przejdźmy teraz do Pana pracy. Jak Pan się przygotowywał do programu? Na początku zawsze się pojawiało coś, czego nie wiedziałem. Więc dużo siedziałem po bibliotekach i archiwach filmowych. To wszystko było dla mnie nowe. Cała moja wiedza w tym zakresie pochodziła z lat studenckich, ze studium filmoznawczego, na którym profesor Toeplitz raz tylko nam urządził projekcję kilku filmów z kina przedwojennego. Nawet nie pamiętam, co tam było. I nauczył się Pan rozróżniać aktorów? Nauczyłem. A ponieważ lubię się uczyć, lubię rzeczy nowe, to mnie to po prostu wciągnęło. I wkrótce nie tylko rozróżniałem aktorów (śmiech), ale miałem przerobiony niemal cały istniejący zasób archiwalny kina przedwojennego, począwszy od filmów niemych – polskich i zagranicznych. Mówię niemal, bo sporo rzeczy odkryto później, w ciągu ponad trzydziestu lat istnienia Starego kiedy już miałem opanowaną wiedzę o kinie przedwojennym i o samej epoce, kiedy poznałem treść i formę niemal wszystkich filmów, wchodziłem w szczegóły, które mogły interesować widzów. Mnie zawsze interesowało, jak ludzie kiedyś żyli i ze scen rodzajowych w filmach przedwojennych można sporo wywnioskować ówczesnych obyczajach pozafilmowych. Interesowała mnie moda, kostiumy, materiały, aż do takich szczegółów, ile, jakich i kto miał guzików przy marynarce? Jak się ubierali ludzie w różnych sytuacjach. Jak biedacy, a jak ci o stałych dochodach? Jak ubierali się do Adrii, a jak na co dzień, jak ubierał się właściciel zakładu malarskiego na Starówce, a jak Panie biuralistki? Później zaczęło mnie interesować, jakim językiem posługują się bohaterowie filmów, rzeczy obyczajowe: jak się witają, jak żegnają, jak się umawiają na randki, jak ta randka wygląda i tak dalej. Jeśli się pod tym kątem patrzy na te filmy, to się widzi niesamowitą przepaść między tamtymi czasami a współczesnymi. To nie do wyobrażenia. Człowiek z lat trzydziestych przeniesiony w nasze czasy uznałby prawdopodobnie, że żyjemy w domu i zawsze – i nie tylko w kinie – interesowały mnie samochody, szybko nauczyłem się rozróżniać te przedwojenne: czy Daimler, czy Chevrolet, czy Fiat, chociaż akurat Fiata poznawałem bez pudła. Tyle jego reklam się naoglądałem, że rozpoznawałem pierwsze lata używałem tylko fragmentów filmów, wybierałem z filmów lepszych i słabszych, jakieś perełki, ujawniające talent reżysera, talenty aktorów i tak dalej. A w każdym filmie, nawet najsłabszym, jakąś perłę można znaleźć, choćby jedną dobrą scenę, aktorów na drugim planie. Moim zdaniem, w kinie przedwojennym wśród najciekawszych zjawisk należy wymienić właśnie role aktorów drugiego planu, by wspomnieć tylko Mirę Zimińską, Michała Znicza, Stanisława Sielańskiego i Junoszę-Stępowskiego. Ekipa filmowców podczas realizacjiJak cudne są wspomnienia (1977)Prawa do zdjęcia:fot. Jerzy Troszczyński / FINA Poproszę o przykład dobrej sceny w filmie słabym. W Manewrach miłosnych, komedii prościutkiej, a właściwie filmowej farsie, wyróżniłbym scenę przebierania, zakończoną fantastycznym czardaszem Lody Halamy. Telewidzowie mieli mi czasem za złe to fragmentowanie filmów. Pisali listy, domagali się zaprzestania puszczania fragmentów i projekcji filmów w całości. Były listy przymilne, stanowcze i zawierające groźby „poważnych konsekwencji” (śmiech). Niech zgadnę: najczęściej domagano się Trędowatej? Zgadł Pan, ale to chyba nie było trudne? Tak, domagano się najczęściej filmów w rodzaju melodramatycznym, a z komediowych, przede wszystkim Manewrów miłosnych i Papa się żeni. Choć najlepszymi komediami były Antek policmajster, Piętro wyżej czy Zapomniana melodia. Ale to też było tak, że jeśli nawet pokazywałem Trędowatą, to w takim kontekście, w zestawieniu z takimi filmami, żeby widz sam mógł wyciągnąć wnioski. Nie dyskwalifikowałem żadnego filmu – choćby to była owa Trędowata, starałem się podpowiadać na półuśmiechu, lekko się dystansując, że są jednak inne możliwości, inne warianty realizacji tego samego tematu. Nie mogłem być okrutny wobec ludzi, którzy do mnie pisali listy w tonie: „Wie Pan, to oczywiście kicz, ale to był pierwszy film, na którym byłam z moim…” Dlaczego miałem odmawiać ludziom wzruszeń? Gdybym miał analizować fenomen programu „W starym kinie”, to bym wyróżnił następujące cechy. Nie wiem, czy wszystkie, ale spróbuję. Po pierwsze: ten sam prowadzący. To oczywiste. Po drugie: niezmienność. Wszystko się zmieniało, polityka, społeczeństwo i telewizja, a Pana program tkwił w tej samej formule, z odpowiednimi modyfikacjami. Akceptuję – niezmienność. Nadchodzą lata 80., nie ma kawy, nie ma szynki, nie ma prawie niczego, a w telewizji jest facet, który jakby to wszystko lekceważy, nadal jest elegancki, powściągliwy i przypomina, że istnieje coś trwalszego od bieżącego problemu. No i kompetencja. Wiadomo, że Pan opowiadał to, co Pan wiedział, czyli mówił Pan z głowy. Pan mnie przecenia. Miałem zawsze kartkę – ściągawkę, zamaskowaną na stoliku, a na niej hasłowe dyspozycje. Ale tak było tylko w latach programu „na żywo”, czyli do roku i pewne sformułowania, na przykład: „Marlena Dietrich” i jakiś jednozdaniowy opis. Ze mną jest tak, że umiem interpretować swój własny tekst, ja wiem, co chcę powiedzieć, więc wystarczy tylko dyspozycja. Stanisław JanickiPrawa do zdjęcia:fot. Jerzy Troszczyński / FINA No i do tej niezmienności, elegancji, kompetencji oraz emocji wynikających z samej tematyki filmów, z tych możliwości cofania się w czasie, które Pan fundował pokoleniom swoich widzów, dodałbym cechę kolejną: łączył Pan umiejętność popularyzatora z jednak nieco zdystansowanym historykiem kina, bo jako krytyk i jako historyk kina Pan wiedział, jaka jest wartość filmów w rodzaju przysłowiowej już Trędowatej. Miał Pan zatem i łatwą, i trudną rolę. Ale przede wszystkim był Pan i jest osobowością telewizyjną. A to się ma lub nie ma. Tego nie można się wyuczyć na wieczorowych kursach bezczelności i ignorancji, co w dzisiejszej polskiej telewizji publicznej i prywatnej bywa nazywane „osobowością”. Czuje Pan już zapach kadzideł? I czuję, i widzę… (śmiech). Z natury rzeczy jednak jestem człowiekiem skromnym. Jestem przedwojenny i byłem uczony, że człowiek nie powinien pchać się do pierwszego rzędu. To, o czym Pan mówi to jest prawda, ale absolutnie poza mną. Ja siebie tak wówczas nie odbierałem i dzisiaj tak nie odbieram. Ale też nie będę się wypierał, że dziedzinę taką jak telewizja, gdzie jednak przekaz jest ważny, to jakoś się wpisałem. Wie Pan dobrze i jako krytyk, i jako reżyser, że jak się postawi człowieka przed kamerą telewizyjną, to już po kilku minutach widać, czy on udaje kogoś, czy jest sobą. W telewizji Kino Polska, gdzie prowadziłem swój program przez szesnaście lat, konwencja była taka sama jak w Starym kinie. Nie mogło być innej. Bo to już nie jest tylko koncepcja na program telewizyjny. To był, to jest po prostu mój sposób bycia. Kto mnie zna to wie, że ja tak samo rozmawiam w sytuacjach prywatnych. Dla mnie nie ma znaczenia, czy mówię do jednej osoby, tak jak do Pana teraz, czy do dziesięciu milionów. Ważne jest, jak ja to mówię. Ja w tym przypadku działam absolutnie emocjonalnie, ale nie wyłączam przecież aparatu myślowego. Ja rozmawiałem z moimi widzami, jakbym każdego z nich odwiedzał w jego domu, na jego zaproszenie. I ja ich nigdy nie pouczałem. Oczywiście wiedziałem, że oni w tym, czy w innym przypadku wiedzieli mało, ale ja im to miałem tak powiedzieć, żeby to wzbudziło ich zainteresowanie, a nie ex cathedra. Traktowałem widzów jako kogoś mi bliskiego. Miałem świadomość, że mówię do publiczności telewizyjnej, czyli masowej, do różnych osób, od uczniów do profesora Tatarkiewicza, od kręgów inteligenckich do – niczego nie ujmując – kręgów robotniczych. Usuwałem z moich opowieści słowa napuszone i pobrzmiewające naukowym slangiem, które zastępowałem słowami powszechnie zrozumiałymi. Prostota i jasność nie oznacza prostactwa. Wszystko można opowiedzieć po polsku, nie używając obcych że mówi się do masowej widowni jest przyjemne i jednocześnie trudne. Trzeba mieć świadomość różnego stopnia przygotowania do percepcji programu. Ponadto zawsze uważałem, że moje audycje telewizyjne to nie kino wiem, do czego bym się przyczepił dzisiaj, ale wydaje mi się, że robiłbym Stare kino tak samo. Chociaż czasami błędy popełniałem straszliwe, zwłaszcza w przypadku aktorów drugo- i trzecioplanowych. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) W Pana archiwum, w trzech teczkach z napisem „W starym kinie – listy od telewidzów”, nie ma listów pochwalnych, nie ma zaproszeń na śluby, wesela i inne uroczystości rodzinne, nie ma ofert matrymonialnych. Są natomiast listy wzbogacające wiedzę o historii przedwojennego kina, listy prostujące omyłki, są listy od ludzi, którzy mieli styczność z warszawskim środowiskiem aktorskim podczas okupacji hitlerowskiej, ukazujące wojenne losy aktorów w zupełnie innym, nierzadko niespodziewanym świetle i kontekście. Tak. Jedni pisali, że za dużo miejsca poświęcam Smosarskiej, a inni, że za mało. Różnie to było. Ale rzeczywiście, tej współpracy z telewidzami dużo zawdzięczam. Widzami tych najdawniejszych moich programów byli przecież ludzie, którzy te filmy widzieli przed wojną, niektóre znali na pamięć. Podobno dostawał Pan tych listów kilkadziesiąt tygodniowo? Potwierdzam. Co tydzień Hania (Goszczyńska) wręczała mi duży pakiet. Wszystkie, czy już przebrane? Wszystkie. No one były różne; jak zawierały konkretną sprawę lub pytanie to odpowiadałem, ale na listy gratulacyjne… …lub z oświadczynami? …raczej nie odpowiadałem. Ale wiele listów zawierało poruszające historie, czy to związane z wojennymi losami aktorów, czy z losami ich autorów, ludzi, którzy się zwierzali i opowiadali, co ich w życiu spotkało. Nawet wpadłem na taki pomysł, żeby zrobić osobny program – „portrety z listów” i zwróciłem się do widzów z prośbą o opisywanie swoich spotkań z ludźmi przedwojennego kina. I sporo tych opowieści zebrałem. Sam też znajdywałem smaczne anegdotki, choćby tę o Fertnerze, którą zresztą opowiadałem ostatnio (2016) na spotkaniu w Częstochowie, jego mieście rodzinnym. Otóż, kiedy blisko siedemdziesięcioletniemu Fertnerowi urodził się syn, jeden z jego z przyjaciół zdumiony zapytał: jak to możliwe? Na co Fertner odparł spokojnie: kochanieńki, to jest złośliwość przedmiotów martwych… Wiele listów od telewidzów zawiera opowieści osobiste, wręcz intymne, widać potrzebę zwierzenia się komuś, kogo nadawca uznaje za autorytet? Ja nie uważałem się za autorytet, może raczej za powiernika. Ci ludzie byli samotni, anonimowi i szukali kogoś, z kim mogą porozmawiać o swoich sprawach, w tym świecie, który tak strasznie nas rozdziela, nawet najbliższych… Z widzami Starego Kina – a był to przekrój przez całe społeczeństwo – miałem dość dobry i wielostronny kontakt, nie tylko przez listy; na ulicy, na przystanku, w restauracji, w pociągu, ktoś mnie rozpoznawał i zaczynała się rozmowa. Miałem też nieustanny kontakt dzięki spotkaniom z widzami w klubach filmowych czy w domach kultury. Zdarzały się sytuacje zabawne. Kiedyś napisały do mnie maturzystki z prośbą o przygotowanie im pracy maturalnej na jakiś temat filmowy, chodziło o adaptację. W odpowiedzi wskazałem im niezbędne lektury i życzyłem pomyślności. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) Czy miał Pan w tym programie ingerencje cenzury? Dwa, trzy razy. Robiłem program o Leonardzie Buczkowskim nie mogłem pominąć jednego z jego najlepszych filmów, Wiernej rzeki według Żeromskiego. Wtedy w polityce historycznej PRL, było wyraźne rozgraniczenie pomiędzy Rosją carską a Związkiem Radzieckim, nie przypuszczałem więc, że to może nie przejść. Ale okazało się, że cenzor nie wyraził zgody na puszczenie fragmentu, w którym pojawiają się Kozacy. Absurd, bo przecież Wierna rzeka była lekturą szkolną, ale pokazać w telewizji, a przeczytać, to była różnica i cenzura stosowała różne kryteria. Obraz uznali za groźniejszy. Mniej więcej w tym samym czasie zatrzymano premierę Wiernej rzeki w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego. A drugi przypadek, to bardziej tragiczny splot okoliczności. Pod koniec roku 1970 przygotowałem program o Sergiuszu Eisensteinie. Nie można zrobić programu o nim nie pokazując Pancernika Potiomkina i sceny masakry na schodach odeskich. Program miał iść w grudniu, a na Wybrzeżu tragedia, w Gdyni i Gdańsku zginęli ludzie. Cenzura nie puściła. I tu się nie dziwiłem. Program poszedł pół roku później. A jakie miejsce Stare kino zajmowało w słupkach oglądalności? Wysokie, no nie wyższe niż „wiadomości”, ale wysokie. Nigdy nie miałem problemu z oglądalnością. Ja nie powiem ile dokładnie, bo mnie to nie interesowało. Już od początku lat 70. poszerzał Pan formułę programu „W starym kinie”, zapraszał Pan do studia rozmówców z różnych epok i dziedzin filmowych, robił programy monograficzne poświęcone poszczególnym twórcom kina, inscenizacje, na przykład o Junoszy-Stępowskim oraz filmowe portrety uznanych już polskich reżyserów, a ściślej filmowe opowieści o ich pierwszych filmach. Gatunkowo to były właściwie filmowe reportaże o pierwszych filmach wybitnych reżyserów z ich udziałem. Chciałem początkowo zrobić to pod hasłem „mój pierwszy film”, ale niektóre debiutanckie filmy były no takie, że lepiej ich nie przypominać. Niemal od samego początku programu zdawałem sobie sprawę, że nie mogę się ograniczyć tylko do starego kina. Mówienie o przeszłości bez odniesień do współczesności i mówienie o kinie współczesnym bez spojrzenia na jego przeszłość nie ma sensu. W filmie, jak w każdej sztuce wszystko z czegoś wynika i do czegoś zmierza. Dlatego starałem się łączyć przeszłość z teraźniejszością i wykorzystywać różne formy telewizyjne i się przełamywać schemat programu, proponować widzom coś w rodzaju spektaklu-widowiska, które powinno tłumaczyć się samo przez się. Zrobiłem, na przykład, dwa programy o Bogumile Kobieli, pierwszy – o Kobieli znanym, i drugi o nieznanym, z filmów praktycznie niedostępnych szerokiej publiczności. Program o Junoszy-Stępowskim zrobiłem w formule inscenizacji jego – taki zresztą to miało tytuł – Listów miłosnych do Mary, którą zagrała Małgosia Braunek. Nakręciliśmy to poza studiem, w Pomarańczarni. Zrobiłem, jakoś kilka tygodni po jego śmierci, program o Zbyszku Cybulskim. Połączyłem fragmenty filmów z jego wypowiedziami z wywiadów fragmentami jego listów. Notabene ten akurat program nadano bardzo wczesnej porze, o godzinie dziesiątej przed południem i podejrzewam, że uszedł uwadze wielu widzów. W innych programach zajmowałem się adaptacjami filmowymi prozy, na przykład Marii Dąbrowskiej czy Lwa Tołstoja. Pokazywałem odpowiednie sceny filmowe, a aktorzy czytali wybrane fragmenty prozy. Na początku musi być pomysł, a ten, jak wiadomo, przychodzi w sytuacjach najróżniejszych. Czasami czytałem po prostu o filmie i natrafiam na problem, który wydał mi się punktem wyjścia do programu, czasem kilka tytułów filmowych zaczynało mi się. składać w pomysł. Także w listach od telewidzów znajdowałem nie zapomnę ostatniej rozmowy z bardzo już chorą Mieczysławą Ćwiklińską. Miała wtedy 93 lata i była już w Konstancinie. Rozmowa trudna, nie kleiła się, mimo, że pytania i odpowiedzi były zawczasu jej przygotowane. Wszystko to było jakieś rwane… Niemniej na koniec zadałem pytanie, które tak naprawdę nie powinno paść, bo odpowiedź wydaje się tak oczywista, jak słońce. Ale zapytałem ją, co w całej jej karierze było ważniejsze: film czy teatr? A wtedy ona, jakby zapomniała o chorobie, o bólu, o trudnościach w mówieniu, wyprostowała się, uśmiechnęła i z emfazą wykrzyknęła: „Teatr! Tylko teatr… Bo ja kocham teatr!”.Chyba w tym samym czasie zrobiłem długą rozmowę wspomnieniową z Juliuszem Lubicz-Lisowskim. To była postać… Wysoki, postawny, czupryna siwa, lwia, figura jak spod igły. Świetnie się prezentował. Grał w niesamowitej ilości filmów. Przed wojną debiutował w Moralności Pani Dulskiej, pierwszym polskim filmie dźwiękowym. Powodem rozmowy były jego książki wspomnieniowe. Chciałem, żeby te wspomnienia były także przez niego opowiedziane. Ale w pewnym momencie zauważyłem, że on już nie pamięta. Pytałem go o rzeczy, które opisał w książce, ale już miał kłopot, żeby je sobie przypomnieć. Więc poprosiłem, żeby odczytał te fragmenty, które uważa za ważne i to się dobrze nagrało. Kadr z filmuGdy królowały gwiazdy (1975) Następnie nagrał Pan długą rozmowę z Elżbietą Barszczewską w Pałacu Łazienkowskim. Dlaczego tam? A gdzie? Jak Pan myśli? Gdzie można rozmawiać z Pierwszą Dama Polskiego Teatru i Filmu? Każde wejście było w innej sali, zaczynaliśmy od rozmowy w sali balowej, a potem w następnych, równie dostojnych wnętrzach. W swoim programie był Pan między innymi promotorem przedwojennych aktorów, dał im Pan „drugie życie”, przywrócił do współczesnego obiegu kulturalnego zapomniane gwiazdy: Jadwigę Smosarską, Elżbietę Barszczewską, Marię Malicką czy Eugeniusza Bodo. Czy rzeczywiście to były gwiazdy? Zbigniew Cybulski powiedział mi kiedyś: „jaki tam ze mnie gwiazdor, skoro można mnie spotkać rano w sklepie, jak kupuję mleko.” No właśnie. Parę lat temu szukałem słów do piosenki Lili Marlen i zacząłem przeglądać książki o Marlenie Dietrich w mojej bibliotece. Natrafiłem też na album z jej zdjęciami i… ona mnie znowu zachwyciła. Emanuje z niej „boskość”, zwykle przypisywana Grecie Garbo. To był ktoś. I za tym tęsknię – za stylem, za klasą, za legendą. A dziś? Dużo nowych, efektownych twarzy, o których po roku nikt nie żyją w niedostępnym dla nas świecie, gwiazdy tworzy system, pracochłonny, kosztowny i precyzyjnie wymyślony. Gwiazdą nie może być ktoś, kto tylko gra w świetnych nawet filmach, ale ktoś, kto istnieje niezależnie jako postać vanity fair. A wymyślili to panowie Goldwyn, Mayer i Warner, kiedy odkryli, a byli to inteligentni ludzie, że, z punktu komercyjnego, ważny jest nie tylko sam bohater filmowy, ile i aktor, który go odtwarza. Zaczęli więc tworzyć z aktorów samodzielnych bohaterów, którzy z czasem stali się ważniejsi od postaci, które odtwarzali na ekranie, zaczęli żyć swoim własnym, gwiazdorskim życiem. Nie było ważne kogo gra Garbo, Bogart czy Rita Hayworth, ważni byli oni sami, ich życie, problemy, blask, blichtr, ich niedostępność, owa rzekoma „boskość”, z której pokpiwał Cybulski. Zdegenerowaną formę tego zjawiska obserwujemy dziś w postaci „celebrytów”, czyli… Może nie psujmy sobie nastroju… Zajmują mnie twórcy i aktorzy z prawdziwego zdarzenia. Greta Garbo miała status gwiazdy, ale i nieprzeciętny talent aktorski, kształcony i rozwijany latami, nienaganny warsztat i – co może najważniejsze – miała osobowość. To nie było puste. A przedwojenne gwiazdy polskiego kina? W tym sensie, że gwiazda, to ktoś, kogo każda godzina i minuta życia jest sprzedawana w mediach – to takich gwiazd nie mieliśmy. Dlaczego? Otóż na przykład Jadwiga Smosarska – najpopularniejsza, najbardziej wielbiona przez widzów aktorka przedwojenna, była osobą, która nie znosiła dziennikarzy, unikała fotoreporterów i jakiegokolwiek szumu wokół swojej osoby. Czasami komuś udawało się zamienić z nią dwa, trzy zdania. Inna postać, niesłychanie popularny Kazimierz Junosza-Stępowski po prostu wyrzucał dziennikarzy i fotografów za drzwi. Co to za gwiazdy, które stronią od mediów i trzymają swoje życie prywatne w tajemnicy? Kadr z filmuKanon polskiego melodramaturealizacja: Polskie Kino I Pana asystentka by mnie do Pana nie dopuściła… Kiedy nadchodził czas programu „W starym kinie” w naszym domu, czyli w blokowym mieszkaniu, zasiadaliśmy przed telewizorem całą rodziną i z kilkoma sąsiadkami, które jeszcze nie miały Lazuryta. Osiedle zamierało. Nawet najzagorzalsze plotkarki znikały z ławek. Wiem, że plotkarki z ławki osiedlowej to nie jest zbyt wyrafinowana miara jakości, ale nie tylko one Pana wielbiły. Także moja mama, znajomi nauczyciele, urzędnicy, ludzie po studiach, ludzie różnych zawodów i w różnym wieku. Czy Pan nadal znajduje potwierdzenie tej swojej roli, z czasów Starego Kina na spotkaniach filmowych? Tak. Powtórzę. Kiedy mnie o to pytają, o Stare kino, niezmiennie odpowiadam, dlatego państwo zapamiętaliście ten program, i mnie w nim, ponieważ ja się zachowywałem tak, jakbym przyszedł do was z wizytą. Siadamy przy stole, na stole czekają ciasteczka domowej roboty, pani domu podaje herbatkę… A co z panem domu? Wychodzi z psem na spacer (śmiech). A mówiąc serio: to jest nie tylko sprawa mojego stosunku do telewizji, ale rodzaj łączności z setkami tysięcy ludzi, którzy to oglądali. Jak się należało zachować, żeby nawiązać kontakt z tymi bezimiennymi tysiącami? Oni oczekiwali od nas czegoś nadzwyczajnego, po to siedzieli przed telewizorem, żeby to przeżyć – coś nadzwyczajnego. Ale nie było we mnie potrzeby zaistnienia za wszelką cenę, to było, jest i mam nadzieję zawsze będzie – mi obce. A wracając do spotkań z widzami – nikt nie zadaje mi pytań krępujących, żenujących i temu podobnych. Dlatego wciąż się na spotkania zgadzam. Dla mnie te potkania to sama przyjemność. Spotykam się przecież z ludźmi, którzy mi towarzyszą od niepamiętnych czasów i mają do mnie, do tego, co zrobiłem stosunek pozytywny. Boże, co myśmy dzięki ranu przeżywali… Był Pan jedną z najpopularniejszych telewizyjnych postaci lat 70. Czy popularność, sława, rozpoznawalność ułatwiały Panu życie i skłaniały do pokus? Jestem zdumiony tym co Pan mówi, dlatego, że ja absolutnie nie miałem, co więcej, nie mam do tej pory świadomości rozpoznawalności, która przynosi apanaże, nie mówię o materialnych, bo tych na pewno nie. Nie było nic takiego. My byliśmy wtedy, no jednak krajem zgrzebnym – mówię o latach 60., 70. i 80. Poza tym, dzięki tym ciemnym okularom, gdziekolwiek pojawiałem się bez nich, to mnie nie rozpoznawano. Kadr z filmuCudzoziemcy w polskim filmierealizacja: Polskie Kino A opowiadał Pan, że taksówkarze i dzisiaj jeszcze Pana rozpoznają. Po głosie… Nigdy ta popularność nic Panu nie ułatwiła w życiu? A jak chciał Pan kupić fiata 125p, na który zwykły obywatel czekał lat kilka i dłużej, to nie wykorzystał Pan swojej popularności i znajomości w Warszawce? Nie. Nigdy. Mowy nie ma. Najpierw kupiłem na raty syrenkę 102, potem używanego „garbuska”, następnie kupiłem powypadkowego fiata 125p, którego mój mechanik, pan Henio z Rembertowa, wyremontował i mi sprzedał. Miejscowa władza partyjna wracała „z pracy” na niezłym gazie i dachowała. W aucie był wgnieciony dach, ale reszta w dobrym stanie, silnik nie ruszony. I pan Henio go odszykował z klasą. I nigdy Pan nie wykorzystał pozycji jednego z najpopularniejszych ludzi telewizji? Nie. A niby po co? Mnie to bawi i rozrzewnia, kiedy jestem tak postrzegany. Ja tego w ogóle nie miałem. Ważne było i to, że w połowie lat 70. zacząłem robić filmy. I wtedy, owszem, czasami ta – jak Pan to nazwał „popularność”, pomagała. Jak trzeba było załatwić coś niezałatwialnego, no to się przydawało. Czy słyszał Pan o podobnej audycji telewizyjnej na świecie, która by trwała trzydzieści dwa lata, ciągle z udziałem jednego prezentera. Nie wiem, może Tadeusz Sznuk zaczyna Panu następować na pięty jako prezenter teleturnieju. Co ciekawe, i Pan, i Pan Sznuk wyszliście z radia. Nie wiem, czy Oprah Winfrey była dłużej na antenie niż Pan, nie sprawdzałem. Ja też. Muszę nieskromnie powiedzieć, że znalazłem chyba ciekawy klucz, inny sposób mówienia o starych filmach. No i przestrzegałem zasady, zresztą po dziś dzień, żeby nie oceniać w sposób, no taki krytykancki, jakiegokolwiek filmu. W moich komentarzach nie było stwierdzeń kategorycznych, mówiłem, że to lub to jest ciekawe, to mniej, to można sobie darować, a na to proszę zwrócić uwagę, bo… Tylko w ten sposób. I tak opowiadam o filmie (i nie tylko!) na każdym spotkaniu, w każdej sytuacji! No, a w roku 1997, kiedy odebrano Panu program „W starym kinie” – co się stało? Zadzwoniła do mnie następczyni Hani Goszczyńskiej – redaktorki programu – i oznajmiła, że była na dyrekcji TVP mowa o Starym kinie i że oceniono program jako przestarzały. W związku z tym albo będzie zdjęty z anteny, albo zmodyfikowany. A jakież by to miały być „modyfikacje” zapytałem. Właściwie trzy. Po pierwsze – program będzie się zaczynał od losowania filmu, to znaczy pojawię się na ekranie, powiem: „Szanowni Państwo, a teraz wylosujemy temat programu, który dzisiaj oglądniemy”, puszczę w ruch taką maszynę jak do totolotka, zrobię tajemniczą minę, wyciągnę z niej jedną kulę, odkręcę, wyciągnę papierek, rozwinę i odczytam do kamery: Greta Garbo. Po drugie: że dołączy do mnie jakiś młodszy kolega, krytyk lub historyk kina i będziemy się „boksowali”, tak jak Zyzio Kałużyński z Tomaszem Raczkiem. Był wtedy taki program filmowy, gdzie oni wdzięcznie ze sobą dyskutowali. A po trzecie, i tu nabrała powietrza, więc już wiedziałem, że będzie wiadomość najwyższej rangi, i nie omyliłem się, bo oznajmiła, że po trzecie, ponieważ publiczność jest znudzona czarno-białymi starymi filmami, to od tej pory będą wyświetlane tylko w kolorze… Nie wierzę? Wymyślił to Pan? Nawet nie koloryzuję, bo to zbyt żałosne. Powiedziałem jej tylko: dziękuję za uwagi i zapytałem: to godzinny program ma polegać na tym, że ja losuję temat, ktoś biegnie do archiwum i wraca z filmami do tego programu? A ile mamy czasu na to „boksowanie”? Tyle, ile trwa wstęp, czyli pięć, sześć minut. Wytrzymałem i to. I na koniec pytam: a jak filmów czarno-białych ma nie być. To co, Chaplina ma nie być, Bustera Keatona ma nie być, Marleny Dietrich, Orsona Wellesa, Jadwigi Smosarskiej? Zamilkła. Program zdjęli z anteny i nawet mnie o tym nie powiadomili. Przez te trzydzieści kilka lat dość nieźle, myślę, poznałem reguły gry na Woronicza i rozstałem się z telewizją bez żalu. A w myśl maksymy Lejzorka Rojtszwańca, bohatera sławnej kiedyś powieści Ilji Erenburga – jak zwalniają, to będą przyjmować – miałem wtedy i mam dzisiaj co robić. W redakcji czasopisma „Stare Kino” (2017) Ma Pan w tej chwili (listopad 2017) pięć stałych miejsc, w których w różny sposób spotyka się Pan z publicznością, w formule Starego kina. To jest prywatna telewizja Kino Polska, w której w ma Pan program Kalejdoskop Polskiego Filmu, Dom Sztuki na Ursynowie w Warszawie, Muzeum Historyczne w Bielsku, gdzie co miesiąc ma Pan spotkanie filmowe… Kolejnym przejawem Pana twórczej aktywności w formule Starego kina są felietony filmowe w radiu RMF Classic, w cyklu „Odeon Stanisława Janickiego”. Mówię te felietony już dwanaście lat (od 2005) i wcale się nimi nie zmęczyłem, nie wiem, jak radio i jak słuchacze? Jestem najstarszy tej stosunkowo młodej rozgłośni, ale nie czuję się tam seniorem, panuje tam fantastyczna atmosfera. Z tych felietonów zrobiła się książka z inspiracji Magdaleny Wojewody-Mleczko, mojej szefowej, czyli dyrektora tych felietonach opowiadam o tym, co uważam za najciekawsze w każdej dziedzinie sztuki, ale szczególnie w świecie filmu – o losach ludzi. A że ciągle odkrywam w historii kina coś nowego to nie widzę końca tego mojego gadulstwa… Zdjęcie wprowadzające: plansza ze zwiastuna programu „W starym kinie”. Pomysł i realizacja: Ryszard Radwański.
w starym kinie filmy amerykańskie